
Był środek nocy. Przynajmniej tak mi się wydawało. Nie miałem zegarka, a kto kilkanaście lat temu cały czas nosił przy sobie telefon? No i jak bym go miał ładować w środku lasu (przynajmniej ten raz na 10 dni)? Znaleźć dzika i zapakować go wtyczką w ryjek? Biegaj, dziku Darku, szybciej! Jak będziesz się tak opierdzielał, to do jutra nie naładujemy telefonu!
Obudził mnie drużynowy, kazał założyć mundur. Półprzytomny ubrałem się i wyszedłem przed namiot. Przy placu apelowym stał Michał, w ręku trzymał pochodnię. Gestem nakazał oczekiwać. W końcu dołączyła do nas Magda. Delikatnie mówiąc nie była wzorowo umundurowana. A wydawało mi się, że to ja nie kontaktuję.
Drużynowy powiedział nam kilka mądrych słów. Za cholerę nie pamiętam, co dokładnie, ale minęło już 11 lat! W każdym razie były na tyle mądre i przemyślane, że czuję się wzruszony zawsze, kiedy myślę o tej nocy.
Byliście kiedyś w lesie nocą? Nic nie wygląda jak za dnia. Wyobraźnia płata figle, umysł dorysowuje sobie to, czego oczy nie są w stanie zobaczyć. Księżyc był w nowiu, więc gdyby pochodnia zgasła, zostalibyśmy w całkowitym mroku.
Michał wyprowadził nas z obozu i ruszyliśmy w głąb lasu. On, Magda i ja. Trzymał pochodnię nad głową, żeby się nie oślepiać. Migoczący płomień miękko oświetlał najbliższą okolicę. Nasze otoczenie spowite było w ciepłym półmroku, w którym fantastyczne cienie tańczyły w rytmie naszych kroków. Drużynowy był teraz naszym przewodnikiem nie tylko w przenośni, ale i dosłownie. Podążaliśmy za niesionym przez niego płomieniem pogrążeni w zadumie nad wypowiedzianymi przez niego wcześniej słowami. Jedyne odgłosy, które nam towarzyszyły, to dźwięki lasu i trzaskające pod butami gałązki.
Wiedziałem, w którą stronę zmierzamy. Godziny spędzone na grach terenowych nie poszły na marne i pomimo panujących ciemności byłem w stanie określić kierunek marszu.
Ledwie zdążyliśmy wejść do wąwozu, kiedy zobaczyłem ciepłą poświatę za zakrętem. Po kilkunastu krokach zauważyłem pierwsze świeczki stojące po bokach drogi. Odprowadziły nas aż ku powalonemu wiele lat wcześniej dębowi. Nieopodal płonęło małe ognisko. Na wielkim, leżącym pniu (był wyższy ode mnie, choć do małych nie należę!) wisiała flaga Polski, a pod nią stał wielki, żeliwny Krzyż Harcerski. Jego dużo mniejsze wersje lśniły tajemniczo na piersiach kilkunastu bliskich mi osób, które stały w półkręgu.
Łzy napłynęły mi do oczu. To ta długo wyczekiwana chwila!
Michał opowiedział gawędę. Nie pamiętam z niej ani słowa, tak bardzo byłem przejęty.
Wybrałem opiekuna Przyrzeczenia (oczywiście został nim mój zastępowy) i instruktora, na ręce którego je złożyłem. Na komendę wyciągnąłem dwa palce w stronę ognia, opiekun próby położył dłoń na moim prawym ramieniu. Powtarzałem słowa, o których myślałem przez całą nocną wędrówkę:
Pomimo zmęczenia do rana niemal nie zmrużyłem oczu. Po powrocie do namiotu leżałem na pryczy, zapamiętując atmosferę tego Wydarzenia i pozwalając mu na stałe stać się częścią mnie.
Obudził mnie drużynowy, kazał założyć mundur. Półprzytomny ubrałem się i wyszedłem przed namiot. Przy placu apelowym stał Michał, w ręku trzymał pochodnię. Gestem nakazał oczekiwać. W końcu dołączyła do nas Magda. Delikatnie mówiąc nie była wzorowo umundurowana. A wydawało mi się, że to ja nie kontaktuję.
Drużynowy powiedział nam kilka mądrych słów. Za cholerę nie pamiętam, co dokładnie, ale minęło już 11 lat! W każdym razie były na tyle mądre i przemyślane, że czuję się wzruszony zawsze, kiedy myślę o tej nocy.
Byliście kiedyś w lesie nocą? Nic nie wygląda jak za dnia. Wyobraźnia płata figle, umysł dorysowuje sobie to, czego oczy nie są w stanie zobaczyć. Księżyc był w nowiu, więc gdyby pochodnia zgasła, zostalibyśmy w całkowitym mroku.
Michał wyprowadził nas z obozu i ruszyliśmy w głąb lasu. On, Magda i ja. Trzymał pochodnię nad głową, żeby się nie oślepiać. Migoczący płomień miękko oświetlał najbliższą okolicę. Nasze otoczenie spowite było w ciepłym półmroku, w którym fantastyczne cienie tańczyły w rytmie naszych kroków. Drużynowy był teraz naszym przewodnikiem nie tylko w przenośni, ale i dosłownie. Podążaliśmy za niesionym przez niego płomieniem pogrążeni w zadumie nad wypowiedzianymi przez niego wcześniej słowami. Jedyne odgłosy, które nam towarzyszyły, to dźwięki lasu i trzaskające pod butami gałązki.
Wiedziałem, w którą stronę zmierzamy. Godziny spędzone na grach terenowych nie poszły na marne i pomimo panujących ciemności byłem w stanie określić kierunek marszu.
Ledwie zdążyliśmy wejść do wąwozu, kiedy zobaczyłem ciepłą poświatę za zakrętem. Po kilkunastu krokach zauważyłem pierwsze świeczki stojące po bokach drogi. Odprowadziły nas aż ku powalonemu wiele lat wcześniej dębowi. Nieopodal płonęło małe ognisko. Na wielkim, leżącym pniu (był wyższy ode mnie, choć do małych nie należę!) wisiała flaga Polski, a pod nią stał wielki, żeliwny Krzyż Harcerski. Jego dużo mniejsze wersje lśniły tajemniczo na piersiach kilkunastu bliskich mi osób, które stały w półkręgu.
Michał opowiedział gawędę. Nie pamiętam z niej ani słowa, tak bardzo byłem przejęty.
Wybrałem opiekuna Przyrzeczenia (oczywiście został nim mój zastępowy) i instruktora, na ręce którego je złożyłem. Na komendę wyciągnąłem dwa palce w stronę ognia, opiekun próby położył dłoń na moim prawym ramieniu. Powtarzałem słowa, o których myślałem przez całą nocną wędrówkę:
Mam szczerą wolę całym życiem pełnić służbę Bogu i Polsce, nieść chętną pomoc bliźnim i być posłusznym Prawu Harcerskiemu.
Instruktor potwierdził złożenie przeze mnie Przyrzeczenia.
Na słowie harcerza polegaj jak na Zawiszy.
Po mnie te same czynności wykonała Magda i zaczęły się gratulacje. Każdy obecny harcerz powiedział nam obojgu kilka ciepłych słów. Wszystkie one wraz ze śpiewem przyjaciół i dźwiękami gitary splotły się w piękny poemat, który przez wiele kolejnych lat podnosił mnie na duchu i na zawsze zaczarował tamten obóz.Pomimo zmęczenia do rana niemal nie zmrużyłem oczu. Po powrocie do namiotu leżałem na pryczy, zapamiętując atmosferę tego Wydarzenia i pozwalając mu na stałe stać się częścią mnie.
Komentarze
Prześlij komentarz